W tym roku podczas targów MSPO w Kielcach znów z ust polityków padały na fali obietnic wyborczych zapowiedzi zakupu okrętów podwodnych nowej generacji, ale nikt już w nie nie wierzył. Po latach milczenia w sprawie broni podwodnej zapowiedziano tam zresztą pozyskanie tylko dwóch, a nie trzech jednostek, jak planowano w pierwotnej wersji programu „Orka”. Powstał on jeszcze za rządów koalicji PO-PSL, a potem został przejęty przez obóz Zjednoczonej Prawicy i potwierdzony przez MON w „Strategicznym przeglądzie obronnym”, tajnym dokumencie zatwierdzonym przez ministra Antoniego Macierewicza.
W realność reaktywacji „Orki” wątpili nawet obecni na MSPO w Kielcach marynarze. – Odkurzono program, bo pewnie na horyzoncie pojawiły się południowokoreańskie okręty i możliwość zaciągnięcia w Seulu kolejnego kredytu – komentowali.
Czytaj więcej
Rząd chce maszerować w kierunku 300-tys. armii. Wydatki sięgające 100 mld zł każą jednak zapytać, czy polski wyścig zbrojeń będzie transparentny? Tym bardziej, że do tej pory bywa z tym różnie.
Ratowanie kompetencji
Tymczasem pozyskanie jakichkolwiek sprawnych jednostek podwodnych dla marynarki wojennej RP to sprawa śmiertelnie poważna. Jak mawiał nieżyjący już wybitny znawca morskiego uzbrojenia kmdr Janusz Walczak, nawet pojedyncze nieuchwytne okręty podwodne dzięki skrytemu działaniu są groźne, bo potrafią wiązać nieproporcjonalnie duże siły wroga, a dzięki rakietom zadawać straty także na lądzie. Nie ma efektywniejszej broni odstraszania – twierdził Walczak.
Tymczasem po wycofaniu dwa lata temu okrętów typu kobben i skierowaniu ich tam, gdzie właśnie ląduje „Sokół”, czyli do muzeum, mamy flotę bezzębną, pozbawioną najmocniejszych atutów. Narasta też problem utrzymania kompetencji resztek wyspecjalizowanej kadry podwodniackiej.