Wydaje mi się, że tak i że raczej to powinien być okręt pochodzenia Niemieckiego. Żeby być jednak sprawiedliwym trzeba powiedzieć, że istnieje okręt francuski – Scorpene. On jest jednak już dosyć wiekowy i właściwie nie posiada wersji niezależnej dla powietrza.
Czyli cztery potencjalne kierunki?
To jak tak do tego podchodzimy, to jeszcze by wymienił taką inicjatywę, o której swego czasu było u nas dosyć głośno, czyli 212CD. To niemiecko-norweski projekt, kolejny z klonów 212, zrobiony na tej samej zasadzie co Włochami, tylko z Norwegią. Jest to konstrukcja duża, która poszła mocno w stronę okrętu oceanicznego, a co za tym idzie także droga.
Są to okręty, które posiadają bardzo duże zdolności, co z naszego punktu widzenia wcale nie musi być atutem, gdyż w naszym rejonie działań możliwe, że wielu z nich nigdy nie wykorzystamy.
Za duże zdolności?
To jest zawsze duży dylemat. Czy kupić coś, co jest najlepsze w swojej klasie i oferuje bardzo szeroki wachlarz możliwości, czy kupić coś, co wykorzystamy w 100 proc. Pytanie także, czy warto płacić za coś, co najpewniej nie tylko nie przyniesie nam korzyści, a prędzej będzie obciążeniem.
Wspomniane już wcześniej pionowe wyrzutnie są tutaj doskonałym przykładem. W mojej ocenie instalacja ich a tak małym okręcie – do 2 tys. ton – jest bardziej problemem niż zyskiem. Z naszego punktu widzenia, mówię tutaj o przyszłych zadaniach jakie mają wypełniać okręty podwodne – skryte operowanie blisko jednostek wroga, rozpoznanie i zwalczanie jednostek wroga – zadanie rakietowe są dodatkowe. Dodatkowo, o czym również wspomniałem, można je dołożyć bardzo niskim kosztem, gdyż rakiety możemy wystrzeliwać wykorzystując wyrzutnie torpedowe.
Osobiście nie chciałbym, żeby nowe okręty podwodne dla Polski nie stały się pływającymi bateriami tomahawków. To nie o to chodzi. Dobrze, że będą miały taką zdolność, ale niekoniecznie musi być to ich pierwszoplanowe zadanie. Zresztą w czasie pokoju to wiadomo, że takiego uzbrojenia nie trzeba nawet przy sobie wozić. Sama możliwość i potencjał, że takie uzbrojenie i takie zdolności posiadamy, są często wystarczającym środkiem odstraszania.
Pozostańmy przy cyfrach. Dokładna liczba nie padła, ale spekuluje się, że Polska zakupi trzy okręty.
Z tą trójką to jest tak, że to jest taka minimalna liczba w serii, która się opłaca.
Dodatkowo, pod względem operacyjnym, jest takie określenie, którego bardzo nie lubię, tzw. trójpolówka. Chodzi o to, że przyjęło się takie twierdzenie, że jak mamy trzy jednostki, to jedna jest operacyjna, jedna w szkoleniu, a jedna w remoncie. To oczywiście nie znaczy, że w czasie wojny czy kryzysu będziemy mieli dostępny tylko jeden okręt, który będzie walczył. Wystarczy tylko wspomnieć, jak to wyglądało podczas II Wojny Światowej, gdzie Polska posiadała cztery niszczyciele i pięć okrętów podwodnych i wszystkie były sprawne, w morzu i prowadziły działania.
Generalnie, ta wspomniana trójka to liczba stworzona bardziej przez finansistów i logistyków. Wiadomo, że z punktu widzenia operacyjnego każdy chciałby mieć jak najwięcej jednostek. Trzeba być jednak realistą i trzeba pomyśleć, jaka jest minimalna liczba, by spełniać postawione przed nami zadania. W przypadku trzech jednostek możemy śmiało założyć, że tak, choć wiadomo, że Marynarka Wojenna wolałaby mieć ich np. cztery lub pięć, albo nawet sześć. Jak w szkole. Każdy woli szóstki od trójek.
Czyli wnioskowałby pan o sześć jednostek z Programu Orka?
Nie do końca. Wspomniałem wcześniej o małych okrętach budowanych w Korei Południowej i to nie bez przyczyny. Ja jestem zwolennikiem dwóch klas okrętów podwodnych w Polsce.
Pierwsza z nich to jednostki kupowane w ramach Programu Orka, czyli okręty jak na nasze warunki duże, posiadające szeroki wachlarz uzbrojenia i zdolności. Innymi słowy okręty pierwszoliniowe.
Obok nich widziałbym okręty małe, takie jak Kobbeny – około 400/500 ton wyporności, które byłyby tańsze oraz być może dostępne szybciej, niż główne jednostki. Mogłyby być więc swoistym rozwiązaniem pomostowym.
Dodatkowo, kiedy już będziemy mieli w linii wszystkie zamówione okręty, nie byłyby one stratą pieniędzy, gdyż byłyby idealnym narzędziem np. operacji specjalnych. Warto zaznaczyć, że wspieranie działań dywersyjnych czy grup desantowych dużymi okrętami jest raz, że trudniejsze z powodu ich rozmiarów, a dwa ryzykowne, gdyż ryzykujemy drogim okrętem.
Ryzykowanie okrętem mniejszym jest mniej ryzykowne, gdyż jest mniejszy i łatwiej go ukryć, a dwa tańsze, bo sam okręt nie kosztuje tyle, ile jego większe odpowiedniki.
Na koniec chciałbym jeszcze zaznaczyć, że ilość to też jakość. Nie możemy i nie powinniśmy popaść w manię, że musimy posiadać wyłącznie sprzęt z najwyższej półki, którego jednak będzie mniej, bo potem zabraknie tego sprzętu.
Czyli obok Programu Orka potrzebny jeszcze Program Orka... Mini?
Ja to osobiście nazwałem „Program Fereza". Fereza, czyli taka mała orka... tylko 120 kilo.
Ile takich okrętów potrzebujemy?
Gdyby ktoś dołożył do PMT (Plan Modernizacji Technicznej – red.) dwa takie mały okręty po 200 mln zł każdy, to byłbym zadowolony.
Dwa wystarczą?
Tak. Choć jakby były trzy, to też nic by się nie stało.